niedziela, 15 lutego 2015

Szczury, szmaty i ebola

Większość ostatniego tygodnia spędziłam z Zuzanną. Miałyśmy rozmaite przygody, głównie zdarzenia będące dla nas źródłem szoku kulturowego.
Jakiś czas temu poszłyśmy na jedną z pierwszych imprez erasmusa, która z założenia miała służyć pogłębianiu zdolności językowych. Oczywiście wyobrażenia Martyny znacznie rozminęły się z prawdą - zamiast kserówek z zadaniami, flashcards i cholera wie czego, wzięłyśmy udział w regularnej imprezie, która nie miała nic wspólnego z nauką.
Na wejściu przylepiono nam do klatek piersiowych znaczki z naszymi imionami i narodowościami. Żeby uniknąć kretyńskiego "Ooo Polonia? I know Polish. Ćeść Jak siem masz" napisałam sobie, że jestem z Estonii przez co miałam względnie święty spokój (nikt nie wie, gdzie leży Estonia, to znany fakt w środkowisku erasmusa). Kupiłyśmy zniżkowe żetony na alkohol (3 euro) i zachwycone udałyśmy się do baru. Kiedy wręczono nam piwo 0,25 l w szklankach przypominających te po nutelli, delikatnie mówiąc zażenowane (Zuzanna barmanka z Ambasady Śledzia i Wódki w Katowicach), wymieniłyśmy znaczące spojrzenia. Oczywiście wieczór był byle jaki, obfitujący w całe hordy studentów z krajów południowych, o identycznych zaczesach i wystrzyżonych brodach.
Rozważnie wyszłyśmy z knajpy po 23.00, żeby zdążyć na metro. Przy wejściu na Plazza Bologna, pocałowałyśmy klamkę stacji. Zamknięte i do widzenia. Trzy i pół miliona mieszkańców może poruszać się w tygodniu metrem do 23:30. Zestresowani (towarzyszył nam Javier z Madrytu) zaczęliśmy wykrzykiwać przekleństwa w swoich językach narodowych. Następnie 40 minut piechotą do Termini, omijanie dilerów narkotykowych, bezdomnych i wszelkiej maści nieciekawych typów. O północy mijaliśmy największy cmentarz w Rzymie, przed którym stały dwa ogromne i otwarte stoiska z kwiatami. Oczywiście. Wiadomo, o północy każdy idzie na grób babki z tulipanami, nikt nie jeździ metrem. Ot włoska logika. Na Porta Maggiore Zuzanna wpadła w panikę, bo zorientowała się, że do domu ma jeszcze jakieś 2 km, a na trasie wiele miejsc, gdzie można zarobić w czapę i już się nie obudzić. Postanowiłyśmy, że najrozsądniej będzie, jeżeli zostanie u mnie na noc. Przekonałyśmy Javiego, że nie musi nas odprowadzać i zgodnie ruszyłyśmy w kierunku Via Casilina. Z resztą nie było czasu na dyskusję, trzeba się było zbierać czym prędzej z Porta Maggiore bo z kanałów wylazły szczury ("nie, nie Zuzanna, to nie są wiewiórki z łysymi ogonami").
Po drodze przechodziłyśmy moim ulubionym chodnikiem, gdzie bezdomni i różne szemrane typy handlują tym co ukradną lub znajdą w śmietnikach. Kiedyś widziałam tam świetny rower, ale ekipa która chciała go sprzedać nie zachęcała do wyciągnięcia portfela. Najwyraźniej główną zasadą tego "targu" jest porzucenie wszystkiego czego nie uda się opchnąć. Towary, które nie znalazły nabywców, należy wywalić bez ceregieli na chodnik. Zuzanna zachwycona takim obrotem spraw o wpół do pierwszej w nocy, zaczęła kopać w tych szmaciskach, wyławiając co lepsze kąski.Tutaj zdjęcie, na którym uwieczniłam te wydarzenia:
Jakieś 300 metrów dalej zainteresowała się także kurtką wystającą ze śmietnika: "Ej można skórę ekologiczną normalnie w pralce prać?". Kiedy udało mi się ją przekonać, że kurtka i tak jest za szeroka na nią w ramionach, niepocieszona Zuzanna postanowiła oddać ją bezdomnemu. Znalazła typa śpiącego w witrynie sklepowej i na słupku powiesiła mu tę kapotę ("Żeby od razu widział jak się obudzi").
Na pewnym etapie naszej nocnej wędrówki zdołałyśmy złapać nocny autobus. Zaparowane szyby nie pozwalały nam zobaczyć ilu jest ludzi w środku. Kiedy na przystanku otworzyły się drzwi i wciągnięto nas do środka, zorientowałyśmy się, że w autobusie nie ma ani jednej kobiety ani żadnego Włocha, za to dużo przymilnych panów z Wybrzeża Kości Słoniowej, Ghany, Somalii, Pakistanu i Chin (Ci ostatni mieli nas generalnie w dupie).
Po dotarciu do domu przez godzinę czytałyśmy pudelka analizując każdą kreację na Grammy. O 2.00 poszłyśmy spać - Zuzanna w moim łóżku, ja w salonie. O 4 obudził mnie odgłos torsji dobiegających z łazienki. Byłam jednak już zbyt nieprzytomna, żeby wstać i sprawdzić co się dzieje. Kiedy o 7.00 Simona weszła do kuchni, wydarła się widząc jakąś kulę (mnie) śpiącą na kanapie. W nocy było mi tak potwornie zimno, że nakryłam się pokrowcem tapczanu, więc faktycznie wyglądałam jak jakiś nowotwór wystający z mebla. Kiedy o 10.00 postanowiłam wstać i poszłam do pokoju, okazało się, że agonia Zuzanny trwała w najlepsze - miska na podłodze, ona blada jak ściana i nakryta wszystkim co znalazła w pokoju, łącznie z moim płaszczem. Na pytanie co się stało, stwierdziła, że chyba dostała eboli od tych szmat, które przywlokła ze śmietnika, a na to ciocia lekarka, niestety nie zapakowała jej żadnego lekarstwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz